Odeszła do Domu Ojca w dniu 7 września 2010r., po ciężkiej chorobie, w wieku 58 lat, z których 43 przeżyła w Klasztorze Mniszek Kamedułek. 11 października mija 40-ta rocznica jej profesji zakonnej.
Urodziła się 24 września 1952 r., w Woli Rzędzińskiej (diecezja Tarnów), jako najmłodsze spośród ośmiorga dzieci w rodzinie Franciszka i Karoliny z d. Pindel. Pomimo ciężkiej choroby matki, w rodzinie panowała atmosfera miłości i ciepła, podsycana i umacniana głęboką i szczerą pobożnością. Zaowocowała ona powołaniami zakonnymi: brat Władysław wstąpił do Zgromadzenia Kapucynów (gdzie wkrótce zmarł na skutek nieszczęśliwego wypadku), najstarszy brat Anatol i brat Stanisław- zostali Kamedułami, a starsza siostra Krystyna, poszła w ślady młodszej, zasilając również szeregi Kamedułek.
Gdy w 1960 r. umarła matka, rodzeństwo było jeszcze w domu i wspólnie z ojcem zaopiekowało się ośmioletnią Stasią. Było to jednak dla niej ciężkie przeżycie, które zapisało się głęboko w jej sercu. Jak wielokrotnie opowiadała, zwróciła się wtedy całą swoją istotą ku Panu Jezusowi, prosząc Go, by zastąpił jej mamę. Jego to uczyniła swoim najbliższym i jedynym Powiernikiem na całe już życie. Nic więc dziwnego, że w życiorysie napisała: „Pamiętam, od najwcześniejszych lat marzyłam o całkowitym poświęceniu się Bogu, w Zakonie. Być może było to i wynikiem długich opowiadań mamusi o Bogu, Jego życiu pełnym poniżenia i ofiary. Mamusia nie czekała, aż pójdziemy do szkoły. Już jako małe dzieci uczyła nas o Bogu, uczyła nas religii”.
Po ukończeniu Szkoły podstawowej Stasia zawahała się na moment co do swojej przyszłości. Doświadczyła jednak wówczas szczególnego „przynaglenia” ze strony Pana Boga, które uświadomiło jej, że musi wstąpić do zakonu już teraz, nie czekając na osiągnięcie pełnoletniości, gdyż jest to czas wyznaczony jej przez Pana, który nigdy już się nie powtórzy. Zarówno rodzina, jak i władze zakonne uznały jej racje i pomimo młodego wieku (15 lat) została przyjęta do Klasztoru Mniszek Kamedułek w Złoczewie, gdzie wstąpiła 26 października 1967 r. Siedem miesięcy później, 30 maja 1968 roku, rozpoczęła nowicjat, otrzymując habit zakonny oraz nowe imię: s. Maria Jolanta od Matki Bożej Królowej Pokoju. Pierwsze śluby złożyła 11 listopada 1970 r., a profesję wieczystą w 3 lata później.
Młodą nowicjuszką siostry zajęły się troskliwie. Ówczesna przeorysza, m. Maria Magdalena, tak pisała do jej rodziny: „W czasie tego krótkiego pobytu zauważam, że Stasia dobrze się czuje u nas, zawsze pogodna, radosna: zapytana potwierdza te moje spostrzeżenia. Ma urozmaicone zajęcia – w celi, w ogrodzie, trochę nauki. Stasię wszystkie pokochałyśmy. Jak dotychczas wydaje się, że ma powołanie do naszego Zakonu. Ze względu na swój wiek ma ulgi”.
S. Jolanta nigdy jednak tych ulg nie pragnęła i nie szukała. Już wstępując, na pytanie kwestionariusza „Czy potrafisz znosić przykrości i niedostatek?” odpowiedziała krótko: „Potrafię”.
Całym też sercem, gotowa na wszystko, pragnęła służyć Chrystusowi. W prośbie o dopuszczenie do profesji zakonnej napisała: „Jedyną moją pobudką, która wznieca we mnie pragnienie złożenia ślubów, to miłość ku Chrystusowi – chęć większego zjednoczenia się z Nim i pełniejszego oddania się Jemu […] Kochając Chrystusa, chciałabym, aby cały świat mógł Go poznać, ukochać i służyć Mu. Dlatego też tak bardzo pragnęłabym złożyć profesję zakonną, przez którą jeszcze ściślej zostałabym złączona z Chrystusem, a tak będą z Nim złączona i starając się o coraz większą wierność w całkowitym oddaniu się Jemu, mogła całym swym życiem przynosić większą chwałę Bogu.”
A życie w kamedulskim eremie w tamtych czasach było trudne: ciężka, fizyczna praca na roli, wykonywana przez siostry własnoręcznie, bez pomocy nowoczesnych maszyn i urządzeń. Żaden trud nie był mniszce obcy: od koszenia łąki i rąbania drzewa, poprzez pracę w kuchni, ogrodzie czy oborze, aż po misterne hafty szat liturgicznych, wykonywane w długie zimowe wieczory. Do wysiłku fizycznego dołączyły się różne choroby, a zwłaszcza astma, która przez długie lata była dla s. Jolanty prawdziwym utrapieniem. Nie zważała jednak na nie, trudząc się dla Pana z oddaniem i poświęceniem, bez folgowania sobie i jakby „na przekór” wszelkiej słabości.
Miała zresztą charakter silny i zdecydowany, nie cofający się przed trudnościami, chociaż bogata wyobraźnia, duża wrażliwość i prawdziwie artystyczna dusza – kazały jej martwić się na zapas i przeżywać wszystko ze wzmożoną siłą. Znała jednak i coraz lepiej zgłębiała swoje słabości, walcząc z nimi z wiarą i samozaparciem, prosząc o modlitwę kogo się tylko dało i czerpiąc z tej modlitwy siłę i odwagę.
Była przy tym osobą otwartą, bezpośrednią, rozsiewającą wokół siebie atmosferę ciepła i bliskości. Ludzie lgnęli więc do niej. Dało się to odczuć zwłaszcza w okresie, gdy pełniła funkcję najpierw socjuszki, a następnie mistrzyni nowicjatu. Wstąpiwszy do klasztoru w wieku 15 lat, nie mogła mieć potrzebnego do pełnienia tej funkcji przygotowania. Pochłaniając jednak książki ze wszystkich dziedzin, zdobyła rozległą i głęboką wiedzę na temat życia duchowego i zakonnego. Uzupełniło ją doświadczenie, a potem także 2-letnia nauka w szkole formatorek zakonnych prowadzonej przez Księży Salwatorianów. W sumie, mistrzynią była przez blisko 20 lat. Wychowała więc całe pokolenia mniszek – większość członkiń naszej wspólnoty klasztornej – to jej wychowanki. Bardzo znamiennym jest też fakt, że większość dziewcząt, które przewinęły się przez klasztor, wstępując, a potem z różnych powodów odchodząc, do ostatniej chwili, nieraz przez długie lata, utrzymywało z s. Jolantą bardzo serdeczne i przyjacielskie stosunki. Przyjeżdżały z całymi rodzinami, pisały listy, na różne sposoby okazywały wdzięczność i miłość. S. Jolanta też troszczyła się o nie, jak o własne dzieci, wspierając duchowo, a nieraz i materialnie.
Wielką przyjemność sprawiało zawsze s. Jolancie obdarowywanie innych i robienie im miłych niespodzianek. Okazją do tego były imieniny sióstr, jubileusze, uroczystości roku kościelnego. Pisała wtedy jubilatkom, solenizantkom, a nawet wszystkim mniszkom piękne, radosne wierszyki, układała i reżyserowała przedstawienia, malowała kartki i obrazki, szyła potrzebne części zakonnej garderoby, piekła po nocach słodkie ciasteczka – miała w tych dziedzinach niewyczerpaną inwencję!
Szczególną misję – jak się wydaje – miała s. Jolanta do spełnienia w czasie ostatniej, trwającej kilka lat choroby, na skutek której, poprzez pobyty w szpitalu, poznała grono chorych, podobnie jak ona, pań, z którymi utrzymywała do końca żywy kontakt, dając świadectwo głębokiej, pogodnej i pełnej nadziei wiary, silniejszej niż choroba i śmierć.
Z tą wiarą sama stawiła śmiało czoło ostatnim cierpieniom. Wiedziała, jak będą one wyglądały i przygotowywała się do ich przyjęcia całą swoją istotą – zarówno duchową jak i fizyczną. Gdy więc przyszła chwila, że przykuta została do łóżka, tracąc stopniowo możliwość decydowania o sobie i robienia czegokolwiek, potrafiła z dziecięcą ufnością i prostotą powierzyć się woli Boga i troskliwym rękom sióstr. Stała się dzięki temu prawdziwą ikoną cierpiącego Zbawiciela – wyniszczonego aż do śmierci dla naszego zbawienia.
Jesteśmy przekonane, że właśnie w tym bardzo trudnym czasie, spełniło się do końca jej największe pragnienie, wyrażane przy różnych okazjach, a zwłaszcza w prośbach o dopuszczenie do ślubów: „Pragnę, aby całe moje życie było wierną odpowiedzią na Boże wezwanie. […] Chciałabym tutaj, w naszym ukrytym życiu, nieść pomoc Kościołowi świętemu i całej ludzkości, chciałabym przyprowadzić wiele dusz do Chrystusa, przez całkowite i zupełne poświęcenie Mu całego życia”!
Ufamy, że Pan Bóg przyjął tę ofiarę i wysłuchał prośby. Wierzymy też, że z największą miłością przygarnął do Siebie to dziecięce serce, które zawsze było Mu wierne!