Pewien brat prosił abbę Pojmena: „Powiedz mi słowo”. On odpowiedział: „Dopóki kocioł jest na ogniu, muchy ani żadne płazy nie mogą do dotknąć; ale kiedy ostygnie, to gnieżdżą się w środku. Podobnie i mnich: póki trwa w pracy wewnętrznej, wróg go nie może pokonać”.
Wchodzimy w okres Adwentu – w czas oczekiwania, cierpliwego trwania w nadziei na nadejście czegoś ważnego i pięknego.
Na co właściwie czekamy? Czy na świąteczne wzruszenie przy żłóbku słodkiej Dzieciny, rzewny śpiew kolęd w blasku choinkowych lampek, wigilijną wieczerzę w gronie osób, które kochamy?… Tak, na to również, bo jest to zewnętrzny wyraz naszej radości z tego, że oczekiwanie się skończyło i stało się to, na co czekaliśmy.
A co się stało? Przyszedł Chrystus. Narodził się w czasie, w Betlejemskiej stajni. Żył wśród ludzi. Umarł, Zmartwychwstał. Wstąpił do nieba. Cały rok liturgiczny upamiętnia fakty z Jego życia. A gdy rok liturgiczny dobiega końca, gdy rozpoczyna się kolejny Adwent – znowu czekamy. I tak co roku…
Sama trwająca od wieków powtarzalność tego oczekiwania każe myśleć, że jednak nie do końca jeszcze spełniły się nasze nadzieje. Historyczne przyjście Chrystusa na ziemię, to tylko początek. Ukoronowaniem będzie przyjście Pana w chwale, na Sąd, na ostateczną przemianę ziemskiego padołu w Niebiańskie Jeruzalem, a kruchego ludzkiego życia w wieczne trwanie i chwalebne zjednoczenie z Bogiem i w Bogu. Na to ostateczne przyjście Pana czekamy z drżeniem i trwogą, bo – jak czytamy w Księdze Malachiasza (3,2) – „kto przetrwa dzień Jego nadejścia i kto się ostoi, gdy się ukaże?”…
„Cóż to jednak za miłość Chrystusa, gdy obawiamy się Jego przyjścia?” – pyta św. Augustyn w Komentarzu do Psalmu 95. I podaje sposób na opanowanie tego eschatologicznego strachu: „Nie opierajmy się pierwszemu przyjściu, abyśmy nie byli przerażeni Jego powtórnym przyjściem”.
Przyjście bowiem Chrystusa na ziemię – to pierwsze przyjście, o którym mówi św. Augustyn – to nie tylko Jego narodzenie w Betlejem. Przyjście Chrystusa to nieustanne rodzenie się Jego w każdym z nas. To na to narodzenie czekamy w Adwencie – Adwencie, który jest nie tylko pewnym okresem roku liturgicznego, ale także naszym stałym, cierpliwym czekaniem na „naszego” Jezusa – Tego, który się rodzi w stajni naszego serca i pociąga nas z sobą w nowe życie. To narodzenie jest łaską. Chociaż jednak pragniemy przyjścia Jezusa, możemy mieć tysiąc powodów, by tej łaski nie przyjąć. I Jezus, który z całą delikatnością szanuje naszą wolność, nie przyjdzie do nas, choć „czeka, by nam okazać łaskę, i (…) stoi, by się zlitować nad nami” (Iz 30,18)
Jakie więc powinno być nasze oczekiwanie, by zakończyło się spełnieniem?
Z pewnością nie chodzi o bezwolne siedzenie z założonym rękami w nadziei ,że może „jakoś tam będzie”. Jak uczy Abba Pojmen, w wystygłym kotle zagnieździ się szybko robactwo i gotowana strawa do niczego się już nie nada. Kocioł musi być wciąż gorący. Ogień zaś pod kotłem podpali tylko nasze gorące pragnienie. By jednak ogień nie wygasł, drew trzeba wciąż dokładać.
Nie można więc pragnienia (podobnie jak i żadnego innego Bożego daru) zawinąć w chusteczkę i zakopać głęboko w ziemi, w obawie by ich nie stracić. Pragnienie trzeba rozpalić, talenty „puścić w obrót” (por. Mt 25,14-30), by się pomnażały. Trzeba podjąć ryzyko przemiany.
A do tego potrzebna jest ODWAGA. To ona nie pozwala ogniowi wygasnąć i każe trwać w oczekiwaniu bez względu na to, jak ono jest trudne i długie. „Oczekuj Pana, bądź mężny, nabierz odwagi i oczekuj Pana!” – czytamy w zakończeniu Psalmu 27. Pismo święte wprost ugina się od wezwań do odwagi, do wojowania na wzór bohaterskich mężów, którzy przy pomocy Boga, ale też i własnego oręża, zdobywali Ziemię Obiecaną.
Odwaga potrzebna jest do trwania. „Kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony” – mówi sam Pan Jezus (Mt 24,13). Trwanie zaś może być bardzo trudne, zwłaszcza wtedy, gdy przytłacza nas cierpienie. Potrzeba dużej odwagi, by cierpienie fizyczne czy moralne nie tylko zaakceptować i przyjąć, ale jeszcze przemienić je w akt ofiarowania i miłości, by uczynić z niego monetę, wykupującą innych z niewoli zła. Także w pełnieniu codziennych obowiązków potrzebna jest odwaga, by zwykłe małe rzeczy przemieniać w wielkie i ważne w oczach Boga, niosące ratunek innym. By bronić prawdy i trwać w miłości. By nie szukać własnych korzyści, lecz dbać o cudze. By nie pozwalać sobie na kompromisy i dawać świadectwo wiary nawet za cenę życia. By nigdy nie pozwolić sobie na zwątpienie i załamanie.
Odwaga potrzebna jest, ogólnie rzecz biorąc, do przyjęcia Chrystusa nie utworzonego z naszych wyobrażeń i pragnień, ale Takiego, Jakim Jest, a więc narodzonego w śmierdzącej stajni, żyjącego w ubóstwie, ciężko pracującego, bezwzględnie posłusznego Ojcu, pełniącego misję prowadzącą do odrzucenia przez wszystkich i haniebnej śmierci.
Nie trzeba mówić, że jeszcze większej odwagi wymaga miłosne współżycie z TAKIM Chrystusem pod jednym dachem naszego serca….
Jednak „Nie bój się, robaczku Jakubie, nieboraku Izraelu! Ja cię wspomagam” – mówi Pan (Iz 41,14). „Ci, co zaufali Panu, odzyskują siły, otrzymują skrzydła jak orły: biegną bez zmęczenia, bez znużenia idą” (Iz 40, 31). Zatem „wierzę, iż będę oglądał dobra Pańskie w ziemi żyjących” (Ps.27, 13).